Jestem poza skalą. Tyle że nie chodzi tu o oddalenie wertykalne, tylko raczej horyzontalne. Nie jestem na poziomie 0 (wszechwiedzący bóg), ani 10 (schizofrenik po kilku próbach samobójczych), ani na żadnym innym wymienionym w skali. Określił by jako x. Na pytanie „jak się czujesz?” mogę odpowiedzieć tylko „wcale się nie czuję”, gdyż tak jest w rzeczywistości. Może napiszę trochę na temat jak do tego doszło (niezbyt ciekawa historia mojego życia, polecam przeczytanie ostatniego akapitu przed lekturą całości, będziecie wiedzieli, czy możecie mi dać jakąś odpowiedź – jak nie, darujcie sobie całość), głównie z chęci odnalezienia kogoś, kto był w podobnej sytuacji.
Zacznę trochę od środka, bo nie bardzo chce mi się pisać kompletnej biografii, a już na 100% nikomu się nie będzie chciało jej czytać. No więc… W wieku lat 16 byłem Piątką z środkowych poziomów (4-6), ale niestety, obudził się u mnie ogromny głód wiedzy o życiu i świecie jako takim. Mimo, że nie starałem się tego negować, nie zadowalała mnie odpowiedź „życie nie ma sensu”. W pewnym sensie miałem tego świadomość, wiedziałem to, ale tego nie rozumiałem, nie czułem. I zaczęło się grzebanie. Ciężko mi powiedzieć, o czym dokładnie myślałem, wyparłem ten okres ze swojej pamięci. Wiem, że zacząłem się interesować filozofią, wszelkimi rodzaju religiami i wszystkim, co z tym związane. Jednak nic do mnie nie przemawiało, wszystko odrzucałem. Już w tym momencie przeczuwałem, co czeka mnie na końcu tej ścieżki, ale łudziłem się, że odkryje jakąś „głębszą prawdę”, wydawało mi się, że nie jest możliwe, żeby wszyscy żyli ze świadomością bezsensowności swej egzystencji. Przypominało mi to trochę wspinaczkę po ścianie cierni, ale byłem przekonany, że warto dojść do końca, za tą ścianą musiało być słońce. Tak zaczęło się rozpatrywanie wszystkiego - każdej, najdrobniejszej nawet czynności – z „szerszej perspektywy”. W tym momencie ugrzęzłem, nie byłem w stanie nic zrobić, przecież to wszystko było pozbawione sensu. Leżałem całymi dniami w łóżku, ale w swoim umyśle dalej się „wspinałem”, czułem, że jestem już blisko tego „wielkiego odkrycia”, wiedziałem, że jeżeli poddam się teraz, to będzie to oznaczało definitywny koniec, że nie będę w stanie wrócić do punktu, w którym znajdywałem się obecnie. I udało się, katowanie się myślą o bezsensowności mojego życia, życia ludzkiego, doprowadziło mnie do „słońca” po drugiej stornie ściany. Ale nie tego oczekiwałem. Nie mogłem już odwrócić wzroku (ani też nie do końca chciałem, oto przede mną stała moja „nagroda”), wszelkie poprzednie myśli (o bezsensowności życia) były wypalane w moim umyśle ze zdwojoną siłą („myśli są tak intensywne, że aż płoną, a Piątki się spalają, tak jak żarówka”). Było to niezwykłe doświadczenie, miałem wrażenie, że rzeczywiście, wszystko co mnie otaczało stało się dwa razy jaśniejsze, na wszystko padały promienie tego słońca. Byłem wewnętrznie przekonany, że niezależnie o co bym nie został spytany, potrafiłbym intuicyjnie odpowiedzieć prawidłowo, nawet gdyby nie miałem zielonego pojęcia o danej dziedzinie. Pod tym względem czułem się świetnie, niestety, nie trwało to długo. Doszedłem do punktu, w którym
Przestałem nad tym panować („Piątki nie potrafią zatrzymać niszczącej siły swojego wypaczonego sposobu myślenia”), nie mogłem w nocach spać, każda myśl rodziła trzy następne, sam już nie nadążałem za swoim umysłem („ich myśli galopują jak szalone, a Piątki nie potrafią nad nimi zapanować”, „ostatecznie neurotyczne Piątki dochodzą do przekonania, że nie potrafią się już bronić przed wrogimi siłami płynącymi z ich otoczenia albo przed przerażeniem generowanym przez ich własny umysł”). Wszystko prowadziło mnie w jedną stronę - prosto do piachu („intensywność ich procesów myślowych zaczyna je niszczyć”). Czułem, że logiczną decyzją było w tym momencie samobójstwo. Bo cóż innego mógłbym zrobić? Przecież i tak umrę, a wiem, że w życiu spotka mnie więcej złego niż dobrego („tak jak w przypadku Hamleta, niebyt staje się dla nich miłą perspektywą („O tak, taki koniec byłby czymś upragnionym"); kiedyś może otworzę na temat inny wątek o naszym stosunku do śmierci, mi niewiele się zmieniło). Takiej argumentacji przeciwstawiał się już tylko ten najbardziej podstawowy instynkt – przetrwać. Ale to nie wystarczało, zdawało się, że jest to już tylko kwestia czasu. Byłem w stanie… Nie, to nie tak. Mój umysł sam kreował wizje o tym, jak się powieszę. Miałem już dokładny plan, gdzie, kiedy, jak. Nawet w tym momencie pozostałem Piątką, musiałem się w tej kwestii dokształcić, sprawdziłem, jakie obciążenie może wytrzymać lina, jak poprawnie zawiązać węzeł i z jakiej wysokości trzeba spaść, by skręcić w sobie kark. Niemalże cudem uniknąłem takiego losu (czasem jednak tego żałuje). „Ręcznie” wyłączyłem swoje procesy myślowe. Za każdym razem kiedy pojawiała się jakaś myśl, znajdywałem sposób, żeby ją zagłuszyć, czy to nuceniem jakiejś piosenki, czy to prowadzeniem monologów we własnej głowie (zupełnie nie konstruktywnych, często sprowadzało się to po prostu do powtarzania czegoś w kółko). Na początku udało mi się zepchnąć wszelkie zamiary tylko na dalszy plan, dalej „słyszałem” te myśli, ale dobiegały one z daleka, ledwo do mnie docierały. Musiałem zakłócać każdą myśl, bo wszystkie niechybnie skręcały w określonym kierunku. Wyborów dokonywałem instynktownie, uczyłem się wszystkiego na pamięć, starałem się jak najbardziej ograniczyć pracę swojego umysłu. I udało mi się. Zawsze zastanawiałem się, w jaki sposób można „oczyścić” swój umysł (tak jak zalecają to różne religie wschodu) – dla mnie była to czysta abstrakcja, nie wyobrażałem sobie, jak można o niczym nie myśleć. No i doszedłem do tego zupełnie nieświadomie i całkiem nieoczekiwaną drogą. Często kiedy się „zawieszałem” (zaczynałem się wpatrywać w jakiś obiekt bez wykonywania jakiegokolwiek ruchu – gorzej jak nie patrzało się na coś tylko na kogoś, bo ciężko było to później wytłumaczyć) słyszałem pytanie „o czym myślisz?”. Rzadko się tym dzieliłem, odpowiadałem „o niczym”. Teraz to przestało być kłamstwem. Mój organizm przyzwyczaił się do tych momentów bezruchu i dalej nieświadomie się tak zawieszałem, ale nic nie przychodziło mi do głowy.Życie staje się nie do zniesienia — Piątkom wydaje się, że widzą zbyt wiele, tak jakby nie mogły zamknąć oczu.
Najpierw świadomie odciąłem się od emocji (które nie pozwalały mi na dokonanie obiektywnych obserwacji), później z konieczności wyłączyłem wszelkie procesy myślowe. Tak zaczęła się moja pełna wegetacja („dotychczasowa intensywność myśli i intelektualne zdolności do angażowania się w podejmowane działania znikają. Piątki na tym poziomie są zupełnie odizolowane od otoczenia, innych ludzi i od swojego życia wewnętrznego — od zdolności do myślenia, czucia i podejmowania działania”), „ Oczyszczone z całego „ja" Piątki stają się pustką bez dna” – fajny rym swoją drogą). Co ciekawe, zgodnie z niektórymi z moich oczekiwań, rzeczywiście poprawiło to moją „jakość” życia. Nie musiałem już rozważać wszystkich za i przeciw, łatwiej było mi podejmować decyzje, nie kwestionowałem motywów działań ludzi z mojego otoczenia. Udało mi się w pewnym stopniu liznąć życia „przeciętniaka” – większość z nas na pewno parę razy zerkała z zazdrością na „normalnych” ludzi i zadawała sobie pytanie, czemu akurat nas los pokrzywdził taką naturą, takim umysłem. Od otoczenia różniło mnie to, że czynności wykonywałem mechanicznie, nie sprawiały mi przyjemności. Miałem grupkę znajomych, o których niemalże nic nie wiedziałem. Nasza znajomość ograniczała się do wspólnego picia wina marki wino (tak naprawdę to nie były nawet wina, tylko nalewki typu lipa z miodem – straszna ohyda, aż czuć siarkę; teraz zdecydowanie unikam alkoholu, praktycznie w ogóle nie piję). Upijałem się prawie codziennie, rozluźniało mnie to (dalej pozostawała mi towarzyska ułomność). Moim udziałem stało się to, co przez tyle czasu napawało mnie skrajnym obrzydzeniem. Doszło do tego, że znalazłem sobie nawet partnerkę – jednym słowem szaleństwo.
Po jakimś czasie zdecydowałem się „zresetować” z nadzieją, że będę w stanie kontrolować swoje myśli. Powiodło to się co najwyżej połowicznie. Byłem w stanie na pewien sposób myśleć, ale było to myślenie cholernie ograniczone. Byłem w stanie myśleć tylko o jednej rzeczy na raz, przeskakiwałem z jednej myśli na drugą z wielkim trudem. Cały proces był mechaniczny – kiedyś miałem wrażenie, że mój umysł współpracował ze mną, byliśmy partnerami, wykonywałem co najwyżej połowę roboty, on na miejsce jednej mojej myśli podsuwał mi dwie kolejne. W pewnym sensie jednak popełniłem samobójstwo, nie udało mi się już później wrócić do poprzedniego stanu. Wróciłem do książek, ale miałem problemy ze zrozumieniem tego co czytam. Dalej byłem w stanie wyłapać te błyskotliwe zdania, które kiedyś mnie inspirowały, powodowały lawinę skojarzeń. Teraz – nic, zero reakcji. Mój tok myślowy przypomina bardzo ciasny tunel – można iść tylko przed siebie, nie ma po drodze żadnych rozgałęzień.
Tak też jest teraz. Wegetuje. Jestem Piątką-kaleką, niezdolną już nawet do twórczego myślenia. Odebrałem sobie… wszystko, bo co sobą przedstawiam? Kiedyś przynajmniej miałem jakieś swoje przemyślenia. Obecnie nawet nie czuję się źle. Tak jak pisałem na samym początku – w ogóle się nie czuję. Moje życie już mnie nie dotyczy, przestało mnie obchodzić. Po drodze zrozumiałem co miał na myśli Hesse, pisząc „kto myśli i z myślenia czyni sprawę najważniejszą, ten wprawdzie może w tej dziedzinie zajść daleko, ale taki człowiek zamienił ziemię na wodę i musi kiedyś utonąć”. Choć mi przypominało to raczej ruchome piaski – kiedy człowiek już się orientuje w tym, w co się wpakował, może zacząć się „szarpać”, efektywnie skracając tym samym czas, jaki mu pozostał (czyt. może dalej myśleć i się wyniszczać), albo może zachować pewną bierność, odpuścić sobie walkę, wydłużając tym samym swoje życie o parę oddechów, ale nie jest to wiele warte (czyt. może zachować się jak ja). Zresztą miałem pewną świadomość, przeczucie, wiedziałem od samego początku, że może się to tak skończyć. Kiedyś usłyszałem opinię, że niezdrowo jest za dużo myśleć, bo w końcu zaczynają nam przychodzić do głowy rzeczy, nad którymi lepiej się nie zastanawiać. „Co za absurd, co ta kobieta gada!”. No i cóż, przepowiednia się spełniła - „niezdrowe Piątki mogą być niszczone przez procesy, które same zapoczątkowały”.
Tutaj pojawia się moje pytanie i tak właściwie powód, dla którego piszę o tym wszystkim – czy komuś udało się wrócić do dawnego życia po okresie schizofrenicznym (konkretnie chodzi raczej o schizofrenię prostą, podejrzewam, że pozytywne objawy powodują, że człowiek zupełnie inaczej odbiera całą sytuację)? Z pustej powłoki z powrotem do świata żywych? Jeśli tak, jak wam to się, do cholery jasnej, udało? Ciężko mi sobie to wyobrazić (jak wiele rzeczy zresztą). Pytam z ciekawości, dla siebie nie widzę specjalnych szans, poza tym wcale nie czuję się „chory”. W ogóle się nie czuję.
PS. W całym poście słowo „myśl” i jego pochodne pojawia się 34 razy. Ups. Zresztą cały post jest napisany tragicznie, ale co mi tam.