Grin_land pisze:
Po 1.
odkąd pamiętam do wieku lat 20 byłam introwertykiem w potocznym i mniej potocznym tego słowa rozumieniu. zeby wyjść do ludzi i funkcjonować wśród nich przez kilka godzin musiałam spędzić sporo więcej czasu w samotności i "naładować" baterie- ew "odciąć się" od grupy i wytworzyć taką samotnię we własnej głowie. 90% czasu wolnego spędzałam nad książką lub jakimś innym żródłem pozyskiwania wiedzy/umiejętności samotnie. Potrafiłam spędzić dzień w towarzystwie papieru i farb i było wesoło.
W tej chwili sprawa ma się zupełnie inaczej- po jednym dniu spędzonym w 4rech ścianach (z jednym wyjściem na zakupy) przy dostępności książek, filmów, wszelkiego rodzaju materiałów do pracy twórczej oraz sporej liście zadań do wykonania skończyłam totalnie przybita i bez sił do życia. Internet i gg jakoś ratują sprawę jeśli np zostanę na stancji sama na weekend, ale zauważyłam że dla własnego zdrowia psychicznego muszę wychodzić z domu przynajmniej raz dziennie, a najlepiej w miejsce gdzie znajdę kilku ludzi, których znam może słabo, ale za to mogę poplotkować.
W zasadzie miałam identycznie. W młodości byłam osoba cichą, nieśmiałą, czerpiącą radość z czytania, nauki, rysowania i innych zajęć indywidualnych. Dłuższe przebywanie z ludźmi bardzo mnie męczyło - po wyczerpującej rozmowie musiałam na chwilę wyłączyć się, zatopić we własnych myślach, poobserwować bez brania czynnego udziału w tym, co się dzieje wokół. Nie lubiłam hałasu, a tłumy.. baa, działały mi wręcz na nerwy, irytowały, nudziły.
Przełom nastąpił na studiach, kiedy zauważyłam, że cisza zaczyna przeszkadzać mi coraz bardziej. Zamiast zamykania się w czterech ścianach zaczełam czerpać energię z rozmów, nowych wrażeń, bodźców zewnętrznych. Nowi znajomi przestali budzić grozę, a ciekawić, wręcz fascynować. Z osoby małomównej przeistoczyłam się w kogoś, kto potrafi przekrzyczeć wszystkich wokół, opowiadać szybko, głośno i bardzo emocjonująco.
Kocham gwar, hałas i duże spotkania towarzyskie. Dłuższe przebywanie sam na sam działa mi na nerwy, wprowadza w apatię, rodzaj swoistej depresji.
Nie powiem jednak, że taki tryb życia mogę prowadzić calutki czas, bo również mnie to męczy i dręczy. Po zdarciu gardła przez bardzo intensywne spotkania towarzyskie potrzebuję chwili przerwy, ułożenia swoich myśli, wytchnienia. Taki 'off' twa jednak zdecydowanie krócej niż bycie.. nakręconym. Zdecydowanie bliżej mi do ekstrawertyka, choć nadal plasuję się w ambiwertyźmie.
Po 2
zawsze miałam słabośc do introwertyków. Zwłaszcza typu co to ludzie nie widzieli żeby się kiedyś uśmiechał, czy wyraził inną emocję. Odrzucało mnie od typów ekstrawertycznych. Teraz już odrzuca znacznie mniej, ale po dwóch związkach z ekstrawertykami, a w zasadzie jednym związku oraz jednej dłuższej próbie nawiązania takiego- stwierdzam, że to nie dla mnie. Z jednej strony czuję się "tłamszona" i zirytowana tym że ujawnia się jedynie moja spokojna strona, z drugiej strony zwyczajnie nadpobudliwość działa mi na nerwy.
Ciekawa jestem w sumie jak to ma się do ogółu odczuć. Bo ciężko mi sobie wyobrazić bardzo małomównego i mało ekspresyjnego kolegę z dziewczęciem które byłoby nadpobudliwe i rozemocjonowane (zwłaszcza że zauważyłam że męczą go tego typu zachowania-z resztą introwertyków często męczą ludzie zbyt głośni których wszędzie pełno itp) a z drugiej np za ścianą mam parę może nie przeciwieństw, ale jednak ze sporą różnicą w temperamencie. Może bywa i tak i tak?
Jeśli chodzi o mnie, wyraźnie ciągnie mnie do ludzi ekspansywnych, wygadanych, hałaśliwych, ochoczo nawiązujących kontakty. Jestem przy nich żywsza,energiczniejsza, mam szybsze tempo życia. Introwertycy ciekawią mnie swoją tajemnicznością, jednak stanowią oni znacznie mniejszą część moich znajomych.
Wiązałam się również z esktrawertykami. Jakoś tak wyszło :)
"Trzeba mieć wrażliwość księżniczki i wytrzymałość kurwy. Tego się trzymam."
-A. Dymna