Pierzasta pisze:
Napisałam "często", nie "zawsze". I "wydaje mi się". Wiem, że sa ludzie, którzy po prostu są nieśmiali itp, ale najbardziej mnie denerwują ludzie, którzy rzutują na mnie swoje frustracje. Ciebie nie denerwuje, kiedy starasz się, dajmy na to w dyskusji co należy zrobić, wysłuchać wszystkich i dać się wszystkim wypowiedzieć, a potem ktoś uważa, że próbujesz nim rządzić i go zdominować, bo ty podczas tej dyskusji byłaś bardziej wygadana (albo po prostu miałaś lepszy pomysł) niż ta osoba? To co, mam zniknąć, bo sama moja obecność komuś przeszkadza?
Gdybym miała z czymś takim do czynienia, to pewnie by było drażniące, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek była w takiej sytuacji. W pracy (bo takie sytuacje kojarzą mi się bardziej z gruntem służbowym niż prywatnym) mam akurat zgrany zespół i nie ma takich rzeczy, chociaż na gruncie służbowym jestem dyskutująca. Gdyby w zespole były słabsze jednostki, to mogłyby się czuć przytłoczone. Ale akurat wszyscy jesteśmy tacy, że swoje powiemy i nie ma osób, co to się boją odezwać i potem mają pretensję do reszty, że nie zostali wysłuchani. Gdyby ktoś taki był, to i tak pewnie bym się nie przejęła, tylko robiła swoje, zakładając, że to jego problem, że nie umie "walczyć o swoje".
Nie, nie mówimy o przestrzeni osobistej. Naruszanie przestrzeni osobistej jest, kiedy ktoś podchodzi za blisko, dotyka drugiej osoby itp. Myślałam, że mówimy o "wchodzi do pomieszczenia i wydaje się wypełniać całą przestrzeń", dla mnie to znaczy, że wszyscy zauważają obecność tej osoby. W niektórych sytuacjach nie da się tego uniknąć, np. mówiąc do grupy. Jeśli ktoś mówi do grupy i część czy większość grupy go nie zauważa, to jest to jakiś rodzaj porażki.
Nie chodzi mi o sytuację, kiedy mówca wchodzi i wszyscy na niego zwracają uwagę, bo jest na eksponowanym miejscu. Ani nie chodzi mi o osoby zwyczajnie gadatliwe. W takich sytuacjach nie ma wkroczenia do czyjejś przestrzeni osobistej. Natomiast sporadycznie zdarzają się jednostki, które odbieram, jako wkraczające na moją osobistą przestrzeń, chociaż wcale mnie nie dotknęły. Bo są tak wypełniające przestrzeń, że czuję się, jakbym została pozbawiona własnej. "Włażą na mnie" swoją ekspansywnością. Myślę, że za to też jest w dużej mierze odpowiedzialna mowa ciała - np. wychodzenie z gestykulacją poza swoją przestrzeń osobistą, rozsiadanie się (a nie zwykłe siadanie), zbytnie nachylanie się ku rozmówcy (ale nie takie na bok, żeby mu coś powiedzieć szeptem, tylko konfrontacyjne, face to face), spojrzenie lustrujące całe pomieszczenie i twoją osobę, głośność niedobrana do odległości od rozmówcy. To przykłady, ale nie tylko chodzi o mowę ciała - cały styl bycia takich osób jest zalewający otoczenie.
Mowa tu o ludziach, którzy nie potrafią się wyrażać precyzyjnie tylko jakoś tak wszystko na okrętkę.
U niektórych to faktycznie problem z wyrażeniem myśli, u niektórych raczej asekuracja (nie są pewni tego, co mówią, więc mówią to tak, żeby móc się wycofać), np. kiedy wolą powiedzieć nie to, co myślą, ale to, co ktoś chce usłyszeć (a nie są pewni, co dokładnie chce usłyszeć). Fajny paradoks następuje, kiedy się chce od takiej osoby wyciągnąć bardziej konkretną wypowiedź poprzez bycie samemu bardziej konkretnym. Jest spora szansa, że wtedy to już w ogóle nic konkretnego nie powie. Mam z tym kiepskie doświadczenia ze związku (dawne dzieje, kiedy byłam bardziej gniewna i konfrontacyjna - mam taki okres w życiu na sumieniu) - gość był właśnie taki owijający w bawełnę. A ja naciskałam, żeby powiedział jasno, o co mu chodzi. Efekt był taki, że najpierw tylko coraz bardziej się plątał, a potem po prostu w ogóle zamykał w sobie i już nic nie mówił, czym doprowadzał mnie do szału ( i głowę sobie dam uciąć, że moje pytania odbierał jako atak, a nie jako chęć wyjaśnienia sytuacji). Z czasem się nauczyłam, że do takich osób lepiej się dociera, jeżeli samemu się trochę "rozmyje". Ale też wiem, że "rozmycie" się nie jest w stylu 8.