byłam w sumie trzy razy na takich dłuższych wyjazdach. po pierwszej kolonii już wiedziałam, że wszystko zależy od tego, z kim się jedzie, już nieważne gdzie, nieważne na jakich warunkach, ale z kim.
pierwsza kolonia to była jedna wielka tragedia
szłam wtedy do szóstej klasy i zachciało mi się obozu językowego. no to dobra, wszystko fajnie, pojechałam z koleżanką z byłej klasy, było fajnie aż do momentu, kiedy dojechałyśmy na miejsce. nikogo nie znałyśmy, bo prawie wszyscy byli z odległego o 50km miasta i okolic. jak siedziałyśmy, to tylko we dwójkę, aż do znudzenia, a tych nudów było zbyt dużo. kompletnie nic nie robiliśmy, prócz godzinnych albo dwugodzinnych lekcji tego angielskiego, tak to cały czas ta plaża, po każdym śniadaniu, po każdym obiedzie, przez bite 3 godziny. do dzisiaj mam do niej wstręt, już jak słyszę "plaża" to od razu się krzywię
i cholernie wtedy tęskniłam, nigdy nie chciałam tak bardzo wrócić do domu, ba, nawet do szkoły, jak wtedy. po tej kolonii powiedziałam sobie nigdy więcej czegoś takiego.
drugi dłuższy wyjazd był w wakacje rok temu, parę miesięcy po tym, jak wstąpiłam do sekcji judo. wtedy jeszcze bardziej uderzył mnie fakt, że najważniejsze jest towarzystwo, a nie miejsce, w którym się wszystko odbywa (a nie powiem, żeby warunki były na poziomie, ale dało się przeżyć
) nie znałam jeszcze tak dobrze wszystkich, jak teraz, ale to wystarczyło na rewelacyjnie spędzony czas. i nie tylko z ich wariactwami, bo trener to zupełne przeciwieństwo poważnej osoby
nikt się nie nudził, jak wracaliśmy z treningów to chciało się iść tylko pójść myć i spać. więcej chyba tu nie mam do powiedzenia, nie za dużo pamiętam.
z trzeciego obozu, i drugiego z judo, wróciłam wczoraj i już do mnie nie dociera, że ja tam byłam, że mogłam być tam z tymi ludźmi i że było tak cudownie. chociaż cudownie to zdecydowanie za słabe słowo do opisania tego wszystkiego
bez wahania mogę powiedzieć, że to był najlepszy wyjazd na świecie, na którym byłam, włączając wycieczki szkolne. tak szczerze to na początku wcale nie chciałam jechać, nie chciałam w ogóle wychodzić z domu (w którym siedzę aż nazbyt), w ogóle nic mi się nie chciało. nawet mimowolnie układałam w głowie plan jak to by jakoś zachorować na tyle poważnie, żeby nie pojechać
teraz widzę, że to była największa głupota, jaką ostatnio udało mi się wymyślić.
pierwsze parę dni - dobra, zaczynają się treningi, bieganie, ćwiczenia na gumach i tak dalej - jest jeszcze nudnawo. obóz trwał w sumie 11 dni, odliczając podróż 9. wszyscy zaczęli się rozkręcać dopiero w środku. jakbym mogła i jakby tylko była możliwość, to bez gadania zostałabym nawet do końca wakacji. wtedy już znałam wszystkich, ale największe poznawanie, że tak się wyrażę, było chyba po tym właśnie obozie. nigdy chyba nie byłam z tymi ludźmi w tak dobrych kontaktach
i mam tu na myśli tych ze starszej grupy, młodszych co najwyżej o dwa, trzy lata, bo cała reszta obozowiczów to dzieci. ale jak się tak siedziało wieczorami to wcale nie czułam tych różnic wieku, tutaj wszyscy są równi, nie ma jakiegoś zarozumialstwa i wywyższania się, szczególnie u chłopaków i to jest super. z byle czego potrafili zrobić taki żart, że śmiałam się i do łez
jedyne, czego żałuję po tym obozie, to to, że nie trwał dłużej. wróciłabym się tam, nawet jeśli jeszcze raz miałabym się pocić jak świnia w tym upale, ledwo nadążać przy biegach po kilka(naście) kilometrów i na nowo obcierać sobie ręce po ćwiczeniach na gumach i macie, ale żeby tylko być tam ze wszystkimi. chociażby i tylko po to, żeby pooglądać wspólnie igrzyska olimpijskie
z tego wszystkiego najlepsze były chyba wypady na kajaki. byliśmy w sumie trzy razy i za każdym razem nie wracałam sucha, zresztą jak połowa pływających
najbardziej w tym podobało mi się uczucie tego wspólnego "czegoś", nawet nie wiem jak to opisać, coś jak bliskość bycia ze sobą, spędzania wspólnie czasu i radość z działania zespołowego. działanie zespołowe - tu mam na myśli zawieranie "sojuszów" i chlapanie danych osób z innych kajaków, chociaż wiosłowanie na wyścigi też można do tego zaliczyć
liczę na lepszy obóz w przyszłym roku, o ile jest to możliwe, bo ten był już najlepszy, a wcale się tego nie spodziewałam.
były jeszcze oczywiście wycieczki szkolne w podstawówce, ale wtedy nie otwierałam się tak bardzo, jak teraz, chociaż ciągle jestem nieśmiała. nie pamiętam za wiele, ale nie było tak dobrze, jak teraz.
bardzo dobrze wspominam jeszcze jedną wycieczkę w gimnazjum (i jedyną, na jakiej byłam w gimnazjum), na której była zbieranka z różnych klas. nie było kompletnie nikogo z mojej klasy, jakoś nie odczuwałam i nadal nie odczuwam zbytniej potrzeby integrowania się, dużo jest w niej zarozumialców i snobów, zresztą został już tylko rok. właściwie przejechałam pół Polski, żeby się z kimś spotkać, ale to i tak nie wypaliło, za to poznałam parę osób z innej klasy z tej wycieczki. teraz się już się rozeszli i są w liceum, ale nadal trzymają się razem, a ja często z nimi. to druga taka grupa osób, z którymi naprawdę miło i zabawnie się spędza czas, i przy której mogę być prawie do końca sobą